Miejsce pracy Ivo Nikicia, jak większość pracowni warszawskich twórców, mieści się na stołecznej Pradze. Kilka kroków od placu Hallera, ale też pierwszej pracowni artysty przy ulicy Targowej.
Przestrzeń, którą przez dziesięć lat dzielił z innymi twórcami, wydawała się idealna do tworzenia: 250 m² otwartej przestrzeni z windą towarową po środku. „Było tam tyle miejsca, że można było jeździć rowerem! Wcześniej znajdowała się tam szwalnia, a budynek przywodził na myśl klimat nowojorskiego Bronksu. Mieliśmy nawet schody przeciwpożarowe na zewnątrz” – opowiada Ivo. Przestrzeń na Targowej dzielił m.in. z Janem Mioduszewskim, Mikołajem Grospierreʼem, Olgą Mokrzycką, Rafałem Kowalikiem, Michałem Frydrychem, Arkiem Karapudą, Jankiem Dziaczkowskim, a także z Karolem Radziszewskim oraz Piotrem Kopikiem, z którymi tworzyli grupę Szu Szu.
O pożarze mówiła cała artystyczna Warszawa. Tworzone latami prace, spłonęły niemal doszczętnie. Ivo traktował pracownię także jako magazyn, przez co stracił cały artystyczny dorobek. Do dziś nie wiadomo co lub kto spowodował pożar. Wydarzyło się to w lutym 2013 roku, więc najprawdopodobniej ktoś zapomniał wyłączyć grzałkę.
„Co ciekawe, kilka lat wcześniej miałem sen, o tym, że spaliła nam się pracownia, dlatego ostatni wychodzący wyłączał korki” – wspomina. Niestety proroczy sen nie uchronił ich przed tragedią.
Ivo zaczął szukać nowej przestrzeni, tym razem na własną rękę. „Chciałem stworzyć wszystko od nowa. Zacząłem rozglądać się za pracownią, co wcale nie było takie proste. Zostałem na Pradze, bo artyści mają tutaj upust, wynajmując lokale od Zakładu Gospodarowania Nieruchomościami. Dostałem kilka miejsc do wyboru, a to, w którym jestem do dziś, spodobało mi się najbardziej” – opowiada. „Na Targowej mieliśmy klimat Akademii. Każdy robił swoje, ale była w tym wszystkim jakaś interakcja. Nie wyobrażam sobie dzielić pracowni z kimś, z kim nie czuję dobrej energii. Teraz, kiedy jestem sam i po cały dniu wychodzę z pracowni, jestem w jakimś sensie »dziki«. Tam byłem z ludźmi, których prace ceniłem” – dodaje.
Z nowojorskiego zmienił klimat na berliński, bo do nowej pracowni wchodzi się prosto z ulicy. Mieści się ona na Osiedlu Praga II, które jeszcze w latach 40. zaprojektowali Jerzy Gieysztor i Jerzy Kumelowski, w typowym dla tej okolicy powojennym budynku, z lokalami użytkowymi na parterze.
Na środku stoi biała kanapa, na której urzęduje suczka Zara. Na stole, w zasięgu ręki, leżą spraye, farby i flamastry. Uwagę zwracają dziesiątki obrazów, część poukładana na regałach, te najnowsze, jeszcze niedokończone, wiszą na białych ścianach. Całość dopełnia piękna, zabytkowa podłoga ułożona w biało-brązowe kwadraciki.
Gdy minął okres załamania i żałoby po tym, co stracił, poczuł, że musi malować. „Zauważyłem, że moją siłą była ogromna chęć tworzenia. Artystycznie nie rozgrzebywałem tego zdarzenia. Moje prace zawsze wynikają z procesu. Staram się zwracać uwagę na to, co dzieje się obok – pojawiają się nowe rzeczy i często nie do końca mam nad tym kontrolę. Nie zawsze wiem, gdzie mnie ta praca zaprowadzi, pozwalam sobie działać pod wpływem chwili, a czasem nawet ryzyka, bo bywa tak, że coś psuję” – opowiada Ivo.
Wszystkie prace, które przygotowywał na jesienną wystawę w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski spłonęły doszczętnie. „Część z obrazów namalowałem raz jeszcze, dzięki czemu odzyskałem to, co straciłem. Ale stworzyłem też zupełnie nowe prace” – mówi. O wystawie „Co się stało, to się (nie) odstanie” Stach Szabłowski pisał: „Materialna historia sztuki Ivo Nikicia została wymazana. W ciągu jednego dnia ten intensywnie pracujący od 10 lat twórca został artystą bez dorobku. Zniszczeniu uległy także najnowsze prace, które szykowaliśmy na wystawę. (…) to pierwsza seria, która powstała od czasu »nowego otwarcia«, które nastąpiło w sztuce tego artysty po pożarze. W jakimś sensie jest to także tamta ostatnia seria, nad którą pracował przed katastrofą na Targowej. Malarz zdecydował się bowiem rozpocząć pracę nad swoim malarskim projektem jeszcze raz. W niektórych wypadkach dokonał wiernych rekonstrukcji prac z zeszłego roku. W innych stworzył nowe wersje, które nie są już powtórzeniami, lecz nawiązaniami do zniszczonych obrazów. Jeszcze inne prace są kontynuacją rozpoczętego wówczas procesu i prowadzą go dalej.”
Choć Ivo mówi, że pożar i zmiana pracowni nie wpłynęły znacząco na jego twórczość, odnoszę wrażenie, że w pewien sposób pozwoliły mu usamodzielnić się artystycznie.
Praca nad wystawą w CSW doprowadziła go do obrazów, które pokazał w stołecznej galerii Promocyjnej. Wystawa „Nadawanie znaczenia” wyznaczyła nowy, charakterystyczny kierunek w jego twórczości. Zaprezentował na niej takie prace, w których także widz mógł mieć swój udział.
„W Promocyjnej pokazałem sporo magnesowych, interaktywnych obrazów. Prace klasyczne, statyczne zawsze powodowały u mnie chęć dotknięcia. Staram się nie nadawać im tytułów, aby nic nie narzucać i dać takie narzędzia odbiorcy, aby sam mógł układać swoje rzeczy. W pewnym momencie doszedłem do malowania modułowego. Kiedy byłem na studiach i jeździłem po najważniejszych muzeach zawsze korciło mnie, żeby dotknąć prac. Stwierdziłem więc, że dodam do moich obrazów możliwość dotykania, ingerowania i zasłaniania. Ale też pokazania tego, jak tworzyć. Jest w nich więc element edukacyjny, ale pewien sposób chciałem też odczarować mit artysty” – mówi.
Do pracowni Ivo przychodzi niemal codziennie. „Każdego dnia drążę temat. Będąc artystą trzeba mieć samodyscyplinę. Paradoksalnie z braku weny staram się coś wycisnąć. Często w takich momentach powstają bardzo energetyczne prace. Daje mi to jeszcze większą satysfakcję” – opowiada. A inspiracje?
„Ważny jest dla mnie proces docierania do pracowni. Kiedy tylko mogę jadę na rowerze, co jest dla mnie bardzo napędzające. Często dopiero po jakimś czasie orientuję się, co mnie tak naprawdę zainspirowało. Na przykład ostatnio były to elementy z elewacji po drugiej stronie ulicy! Także oglądanie bajek z synem wpływa na moją twórczość. Zresztą taką dziecięcość zawsze starałem się w sobie pielęgnować” – dodaje.
I rzeczywiście, widać to w jego pracach, bo Ivo lubi eksperymentować, łączyć techniki, stąd te spraye, akryle i flamastry, leżące na stołach i półkach. Nie boi się też kolorów, ostatnio gustuje w różu i intensywnych barwach. Zresztą w jego pracach zawsze widać nawiązania do sztuki street artu i estetyki hip-hopu, którymi interesował się od młodych lat.
Kiedy wychodzę z pracowni uświadamiam sobie, że z zewnątrz nic nie zdradza, że to miejsce artysty. Sama zresztą, będąc tu kolejny raz musiałam skupić się, aby odgadnąć, które drzwi prowadzą do środka. Ta przestrzeń odcięta od tego, co na zewnątrz, zdaje się być własnym mikroświatem stworzonym przez Nikicia.