Z artystką Hanną Rechowicz spotykam się w jej domu rodzinnym. Tutaj się wychowała, żyła ze swoim mężem Gabrielem i mieszka do dziś. Jesteśmy w samym centrum tętniącej życiem Warszawy, jednak odnoszę wrażenie, że czas się tutaj zatrzymał. Okazuje się, że poza historią pary niezwykłych artystów miejsce to skrywa też inną tajemnicę. Hanna zaprasza mnie na drugie piętro, siadamy w saniach, tak jak przed laty bywający tutaj artyści, a ja zaczynam słuchać.
Hanna i Gabriel (zwany Gabrem) urodzili się w Warszawie. Kiedy się poznali, ona miała 15 lat i jeszcze się uczyła, on – starszy o sześć lat, był już po maturze i wojsku. „To było w czasie wojny. Którejś wiosny w Zielone Świątki [święto Zesłania Ducha Świętego], kiedy w stolicy zrobiło się niebezpiecznie, mama wysłała mnie do ciotki Ireny na wieś. Pojechałam z moją przyjaciółką. Na wsi życie było zupełnie inne niż w stolicy. Bardzo mi się spodobało, więc zaczęłam tam wracać. W tym czasie do mojej ciotki często przyjeżdżał młody chłopak. To był właśnie Gaber. Rodzice wysłali go do rodziny w Sochaczewie, gdzie dostał pracę jako szef browaru. Świetnie znał niemiecki, więc załatwiał wszystkie formalności. Jak tylko wrócił na stałe do Warszawy, widywaliśmy się codziennie. Z Sochaczewa wyjechał dzień przed powstaniem [warszawskim], w którym zresztą brał udział” – opowiada Hanna.
Historia Rechowiczów nierozerwalnie wiąże się z domem przy ulicy Lekarskiej. Od początku należał on do rodziny Hanny. „Mój dziadek był masonem” – mówi. „W latach 20. postanowił wybudować dom przy ulicy, na której będą mieszkali sami przyjaciele – masoni. Swoje domy mieli tutaj pedagog Marian Falski, lekarz Mieczysław Michałowicz, a później także sam wielki mistrz Wielkiej Loży Narodowej Polski Tadeusz Gliwic” – dodaje.
W trzypiętrowym domu panuje artystyczny bałagan. Niewiele zmieniło się od czasów, kiedy Hanna mieszkała tutaj z Gabrem. Na elewacji budynku oraz klatce schodowej artyści sami zaprojektowali i wykonali freski z mozaikami. Na pierwszym piętrze w jadalni stoi spękany pień, który artystka stworzyła z myślą o grobie rodzinnym na warszawskich Powązkach. Niestety jej rodzina nie zaaprobowała projektu i już tak tu został. Na ścianie wisi jedna ze stacji Męki Pańskiej, stworzona na zamówienie księdza, który ostatecznie jej nie przyjął. W całym domu jest także mnóstwo skrzyń, a w nich zdjęcia, listy, katalogi oraz prace Gabra i Hanny. Na drugim piętrze stoi jedna z pięciu ław kościelnych otrzymanych od księdza, który nie miał czym zapłacić za ich pracę. Są też słynne sanie.
„Pojechaliśmy do Krynicy, gdzie wynajęliśmy sanie, aby oglądać cerkwie” – wspomina Hanna. „Już wtedy się rozsypywały, ale były przepiękne. Jeździliśmy nimi około miesiąca. Któregoś dnia powiedziałam do Gabra, że te sanie i ten koń tak z nami jeżdżą, że może weźmiemy je do Warszawy. Tak też się stało. Wsiadłam do pociągu, góral z koniem i saniami wjechał do środka, wyprzęgł konia, a sanie zostawił. Takie to były czasy” – opowiada.
W środku białych ścian praktycznie nie ma. „Kiedyś Andrzej Wajda, będąc u nas, powiedział, patrząc na jedną ze ścian: »Ale pomalowaliście!« A to były zwykłe zacieki” – śmieje się Hanna. Reżyser, który często u nich bywał, zafascynowany domem odtworzył go z pomocą Gabra w swoim filmie Wszystko na sprzedaż. Nawet słynne sanie pojechały na plan filmowy przy Chełmskiej [siedziba WFDiF].
Kiedy wybuchło powstanie warszawskie, Hanna była młodą dziewczyną. „Wyszłam z moją przyjaciółką Martą z Lekarskiej. Kiedy przechodziłyśmy przez Nowowiejską, zaczęły się straszne strzały. Wpadłyśmy do piwnicy jednego z domów przy Politechnice [dziś jest tam Wydział Mechaniczny Energetyki i Lotnictwa]. To było straszne i przerażające przeżycie. Myślałam, że powstanie potrwa trzy dni i się skończy. Po pięciu dniach do budynku, w którym się ukrywałyśmy, weszli Niemcy rzucający granaty. W takich momentach jest tyle emocji i adrenaliny, że nie ma czasu na strach. Ukryłam się z Martą w dołach do rur kanalizacyjnych. Moją przyjaciółkę ranili w twarz, a mężczyzn ustawili pomiędzy kobietami do rozstrzelania. Wszystko działo się tak szybko, że nie orientowałam się, co się dzieje. Marta była zalana krwią, więc niemiecki żołnierz wziął nosze, a ja szybko chwyciłam je z drugiej strony i zabraliśmy ją na drugą stronę alei Niepodległości. Mieszkałyśmy tam u jakichś Polaków. Z jej raną na twarzy było coraz gorzej, więc ktoś zdecydował, że może dojdziemy do szpitala po drugiej stronie ulicy. Ubrałam się w fartuch pielęgniarki, zaplotłam warkocze i tak udało nam się dotrzeć do szpitala. Siedziałyśmy tam dwa lub trzy tygodnie. Potem wyprowadzili nas do Pruszkowa. Pamiętam, że szłam z jakimś staruszkiem, a z nami tłum ludzi, kilka tysięcy osób…” – wspomina.
Z domem przy Lekarskiej, a konkretniej znajdującym się na jego tyłach ogrodem, wiąże się jeszcze jedna ważna historia. To miejsce wydaje się zupełnie odrealnione. Od świata zewnętrznego odgradza je płot zbudowany przez artystów. Niczym tajemniczy ogród z książki Francesa Hodgsona Burnetta przez lata został pozostawiony sam sobie. Światło dzienne ledwo dociera tutaj poprzez gęsto rosnące drzewa i krzewy. Dodatkowo przyozdobiony rzeźbami i instalacjami Hanny, które zwisają z gałęzi drzew, nabiera jeszcze bardziej bajkowego charakteru.
To właśnie w tym ogrodzie, pod rosnącą do dziś jabłonką, Irena Sendlerowa, słynna działaczka Żegoty, w szklanych słoikach zakopywała kartki z imionami tysięcy uratowanych z getta żydowskich dzieci.
„Dla mojego bezpieczeństwa mama [Jadwiga Piotrowska] nie opowiadała mi o sprawie Ireny. Pracowały razem w Wydziale Opieki Społecznej. Na początku wojny Niemcy zarządzili, że wszystkie żebrzące dzieci mają być wyłapywane. A że głównie byli to Żydzi, to właśnie ich łapali. Pamiętam dom na Woli, w którym je przetrzymywali. Musiałam jeździć tam z paczkami z jedzeniem. Jan Dobraczyński [pisarz i publicysta], dobry znajomy mojej matki, załatwiał im papiery, dzięki czemu dostawały nowe imię i nazwisko. Irena wywoziła je do klasztoru i zastępczych domów. Miała maleńki pokój i chorą matkę, więc wiele z nich przyprowadzała też do mojej mamy na Lekarską. Pamiętam Halinkę, która była u nas dwa lata, i Janka, który mieszkał tu przez całą wojnę” – opowiada Hanna.
„Zaraz po wojnie granice były zamknięte, a ja strasznie chciałam pojechać do Paryża. Przewiózł mnie tam konwojent, który woził górników. Dostałam od dziadka pięć dolarów na drogę i różne adresy przyjaciół. To była najpiękniejsza podróż w moim życiu. Zostałam tam dwa lata i zupełnie przestałam myśleć o Gabrze. W czasie wojny wywieźli go do obozu i więcej się do mnie nie odezwał. W Paryżu mieszkałam a to w klasztorze u sióstr, a to u znajomych. Trochę kreśliłam. Po dwóch latach zjawił się Gaber”. W stolicy Francji oboje studiowali w École des Beaux-Arts, a Hanna dodatkowo w Atelier Paul Colin. „Zrozumiałam, że go kocham. Nie wyobrażałam sobie życia bez Gabra, ale naszego wspólnego życia w Paryżu też nie mogłam sobie wyobrazić. Z płaczem wróciłam więc z nim na Lekarską” – wspomina Hanna. Po przyjeździe do stolicy okazało się, że dom spalono w czasie wojny. „Został jeden pokój, a że moja ciotka mieszkała w Sopocie, pojechaliśmy do niej.
Przez jakiś czas spaliśmy na odwróconym kredensie. Później znajomi wynajęli nam stryszek i już o nic nie musieliśmy się martwić. Chodziliśmy do świetnych szkół i wiedliśmy prawdziwe cygańskie, a zarazem luksusowe życie. Jadaliśmy w Grand Hotelu na studencką kartę!
W tym czasie Gaber był na Politechnice Gdańskiej na architekturze, którą zaczął jeszcze w Warszawie podczas okupacji. Jednak kiedy zorientował się, co miałby robić całe życie jako architekt, postanowił rzucić studia. Przeniósł się do naszej szkoły [Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Gdańsku] i bardzo szybko został asystentem. Jednak po dwóch latach też zrezygnował i po raz kolejny wróciliśmy na Lekarską” – opowiada Hanna. Tym razem zostali i zamieszkali w suterenie. Początki były ciężkie. Stanęli na nogi dopiero, kiedy dostali od Stanisława Zamecznika pierwsze zlecenie na makatę dla Muzeum Historycznego w Warszawie. Ponieważ studiowali w Sopocie, bardzo trudno było im zaistnieć w artystycznym środowisku warszawskim. „Oprócz Edzia [Edwarda] Krasińskiego nie znaliśmy w stolicy zbyt dobrze innych artystów. Inna szkoła to zupełnie inne środowisko, więc nie mieliśmy żadnego kontaktu. Zresztą Edek też był z Krakowa” – tłumaczy Hanna. Artysta Edward Krasiński był wielkim przyjacielem Rechowiczów.
„Któregoś dnia usłyszałam dzwonek do drzwi. W drzwiach stał Edek. Powiedział, że jego narzeczona przyjeżdża za kilka dni i biorą ślub. Miał zostać na chwilę. Naturalnie żadna narzeczona nigdy nie przyjechała, a Krasiński mieszkał u nas przez siedem lat! Uwielbiali się z Gabrem. Mieszkaliśmy razem w suterenie – w jednym pokoju my, w drugim Edek”.
Później Rechowiczowie często bywali też u Edwarda Krasińskiego i Henryka Stażewskiego w ich pracowni przy alei Solidarności.
Z czasem Hanka i Gaber przenieśli się na drugie piętro, gdzie do dziś jeszcze stoją sanie, wisi piękna tapeta i znajdują się pamiątki z podróży do Chin czy Syrii, a nawet kość mamuta.
W historii sztuki polskiej Rechowiczowie zapisali się dzięki dekoracjom architektonicznym. Tworzyli z bardzo prostych materiałów, jak kamienie, szkło czy ceramika. Najpierw wygrali konkurs na mozaiki w Domu Chłopa w Warszawie [dziś hotel Gromada]. Później były zlecenia dla hoteli, uzdrowisk, kawiarni, sklepów i obiektów sportowych w całej Polsce. Pojawiły się także zamówienia z Francji, Japonii i ze Szwajcarii.
Do najbardziej znanych należą bar Frykas w Supersamie, coctail-bar w hotelu Bristol, Dom Wypoczynkowy Rzemieślnik w Zakopanem i budynek szatni przy basenie WKS Legia w Warszawie.
Rechowiczowie stworzyli kilkadziesiąt mozaik i fresków, niestety do dziś zachowało się tylko kilka z nich. W szaroburych czasach PRL-u mozaiki Rechowiczów były niezwykle kolorowe. Bajkowe, podwodne i leśne światy, niezwykle surrealistyczne w wyrazie, do dziś pobudzają wyobraźnię. Hanna najlepiej wspomina pierwsze zlecenie w Domu Chłopa [powstawało rok] oraz te tworzone we Francji, w tym przepiękny basen w Paryżu. „Pojechałam tam z moją przyjaciółką architektką. Właściciel powiedział nam, że wrócił właśnie z Karaibów, gdzie było wspaniale i gorąco. To ja mu na to, że zrobimy mu w jego posiadłości Morze Karaibskie! Tak powstał basen. Pół roku siedzieliśmy tam z Gabrem, a za zarobione pieniądze kupiliśmy sobie samochód. W latach 60. to było spore osiągnięcie” – opowiada.
Oprócz słynnych mozaik i fresków oboje pracowali w niemal każdej technice i każdym materiale. Gaber najbardziej lubił malować. Widać to dziś w setkach obrazów i rysunkach wypełniających dom oraz pracownię artystów znajdującą się przy Rynku Nowego Miasta. „Zaczynał malować o godzinie 5, kończył o 11, kiedy ja dopiero się budziłam. Miał zupełnie odseparowane życie” – opowiada Hanna. Tworzył także ilustracje do książek dla dzieci, zajmował się ilustracją prasową i projektował plakaty. Niestety nigdy nie był znany w Polsce jako malarz. Za jego życia żadna z polskich galerii nie zdecydowała się zaprezentować jego prac. Za to jego surrealistyczne obrazy – o delikatnych liniach i niesamowicie ciekawych zestawieniach kolorystycznych – cieszyły się dużym zainteresowaniem wśród Japończyków, którzy wielokrotnie zapraszali artystę do siebie. Hanna do dziś tworzy tkaniny, scenografie teatralne i prace, w których kompozycje włącza dawne dzieła Gabra.
W latach 90. o Rechowiczach i ich twórczości zupełnie zapomniano. W tym samym czasie zaczęły też znikać ich realizacje architektoniczne. Przez długie lata dorobek artystów uważany był za niemodny, omijano go nawet w tekstach dotyczących sztuki czasów Polski Ludowej.
W latach 90. Gaber zaczął ciężko chorować, zmarł w 2010 roku. Dopiero moda na odkrywanie mozaik i architektury PRL-u przypomniała ich realizacje.
Historia Hanny i Gabra jest z pewnością jedną z tych, które należy uchronić od zapomnienia zanim będzie za późno. Z każdą znikającą z przestrzeni miejskiej dekoracją architektoniczną ich autorstwa, znika też pamięć o wielkich artystach. Artystach, których przekleństwem paradoksalnie stał się ich atut – oryginalność i nieograniczona wyobraźnia.
Aby dostać się do pracowni Hanki i Gabra wchodzę na ostatnie piętro starej kamienicy przy rynku Nowego Miasta w Warszawie. Z jednej strony rozpościera się stąd widok na pokryte czerwonymi dachówkami kamienice Starego Miasta, z drugiej – na sąsiadujący kościół Sakramentek.
Miejsce pracy Hanki i Gabra jest wyjątowe, tak samo jak ich dom rodzinny. Każda przestrzeń, którą posiadali, z czasem nierozelwalnie wiązała się z nimi. Także tutaj ściany zostały ozdobione przez artystów, a przedmiotów jest tak dużo, że ciężko nawet zrobić krok. Pełno tu obrazów, rysunków, rzeźb i instalacji. Wiele z nich niedokończonych, tak jakby ktoś wyszedł stąd tylko na chwilę i miał zaraz wrócić. W rzeczywistości, po śmierci męża, Hanna rzadziej odwiedza to miejsce.
Oprócz dzieł sztuki, wnętrze pełne jest pudełek, pamiątek z podróży, instrumentów muzycznych, zasuszonych kwiatów, ram, drabin rozciągających się do sufitu i wielu innych dziwnych przedmiotów. Wszystko to razem tworzy niepowtarzalny świat małżeństwa Rechowiczów.
Pracownia Hanny i Gabra Rechowiczów znajduje się na liście Warszawskich Historycznych Pracowni Artystycznych.
zdjęcia: Bartek Wieczorek
tekst ukazał się w magazynie Thisispaper