Wspinam się na ostatnie, czwarte piętro kamienicy z lat 50., która znajduje się w sercu Saskiej Kępy przy ulicy Paryskiej. Na kilkudziesięciu metrach poddasza, z którego okien rozpościera się widok na dachy pobliskich domów, od niedawna mieści się pracownia Bartosza Kokosińskiego.
Choć Bartosz na co dzień mieszka niedaleko, trafił tu trochę przez przypadek. Jego poprzednia pracownia zlokalizowana była na ulicy Lubelskiej. „W 2013 roku zacząłem wynajmować ją w programie »Artystyczna Skaryszewska«. Był to miejski budynek, częściowo pusty, dlatego artyści zgłosili się do miasta z prośbą o udostępnienie przestrzeni. Oprócz nich mieściły się tam również fundacje, teatry, szkoła, ale także mieszkali ludzie. Teraz Lubelska przechodzi rewitalizację, dlatego część, w której miałem pracownię została wyburzona” – opowiada. „Urząd o nas zapomniał. Trwały już prace rozbiórkowe a artyści nadal tam tworzyli. Kiedy znajomy zadzwonił do Zakładu Gospodarowana Nieruchomościami zapytać, czy nie myślą o przeniesieniu nas, pani z urzędu była zdziwiona, że w ogóle tam jeszcze jesteśmy. W papierach miała informację, że dawno rozwiązali z nami umowy” – opowiada Bartosz. Wtedy też zwrócili się do różnych Zakładów Gospodarowania Nieruchomościami z Warszawy, aby pomogli im znaleźć lokale na pracownie. Ten na Paryskiej był akurat wolny.
Bartosz jest zbieraczem. Widać to nie tylko w pracowni, ale też w jego obrazach „pożerających” rzeczy. Kto był w poprzedniej pracowni artysty, ten wie, że Lubelska była przepełniona rzeczami i pracami.
Na Paryskiej jest od grudnia 2019 roku, więc wszystko wygląda świeżo. Przeprowadzka pozwoliła mu „oczyścić” się z wielu zbędnych przedmiotów. „Wiele rzeczy jest jeszcze w pudłach. Na Lubelskiej miałem takie momenty, że przychodziłem i wychodziłem, bo nie byłem w stanie pracować przez liczbę i natężenie nagromadzonych rzeczy. Musiałem sprzątać, wyrzucać, wynosić. Miałem poczucie, że byłem na granicy wytrzymałości. Pozbyłem się bardzo wielu rzeczy, a nawet prac. Miałem tam graciarnię, która wyglądała jak warsztat. Trochę mnie to przytłaczało. Regały były wypełnione po sam sufit a wszystko w jednej otwartej przestrzeni” – mówi. Bartosz cały czas ma jednak nadzieję, że jeszcze wróci na Lubelską. „Z założenia po rewitalizacji nadal ma być ona miejscem kultury, ale czy kulturą nie jest na przykład fitness, tego nie wiem” – dodaje.
Jak wygląda rytm pracy Bartosza? „Staram się być tu codziennie, ale przychodzę o różnych porach. Nie mam stałych godzin. Pracuję regularnie, ale z poczuciem swobody rytmu dnia. Wieczór jest dla mnie czasem wyciszenia, co pozwala jeszcze bardziej skoncentrować się na aktywności” – mówi.
Pytany o to, czy przestrzeń, w której tworzy determinuje to, co powstaje, mówi: „To tak jak z wyjazdami na rezydencje artystyczne, w których dostajesz nową przestrzeń i nowy kontekst. Wszystko razem oczywiście łączy się z tym, co tworzę, ale w jakiś sposób patrzę na to z innej perspektywy. W aktualnej przestrzeni mam na przykład ograniczenie wysokością, przez co trudniej mi tworzyć obiekty czy wylać worek betonu. W końcu jesteśmy na strychu”. Zresztą kiedy spotykamy się na Paryskiej jeden z pokoi bardziej przypomina stolarnię niż pracownię artysty, bo Bartosz tworzy nowe prace na bazie wygiętej sklejki.
Temat pracowni oraz szukania własnego miejsca często przewija się w twórczości Bartosza. W „Project Roomie” w warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej na wystawie zatytułowanej „Moment ścinający kołek” w 2016 roku, pokazał projekt związany właśnie z Lubelską.
„Stworzyłem tam wielki wór, podwiesiłem go pod sufitem i wsadziłem do niego »całą« pracownię. Każdy przedmiot spisałem i zważyłem. Wyszło 1 200 kilogramów. To mniej więcej tyle, ile waży większy samochód.
Można było tego dotknąć, poczuć masę, ale nie było tam żadnego lustra, żeby zobaczyć, co dokładnie jest w środku. Miałem poczucie, że to taki symboliczny »wór artysty«, z którym przemieszczam się zmieniając pracownie” – opowiada. Zresztą wprowadzając się na Lubelską artysta również zrobił akcję. Kiedyś było to mieszkanie z trzema pomieszczeniami. Gdy się wprowadzał przestrzeń była bardzo zaniedbana, była wręcz ruiną. Podczas oczyszczania wnętrza zrobił „stop klatkę” z wielkim obrazem ulokowanym pośrodku pomieszczenia pożerającym reszki ścian, drzwi, linoleum. I zorganizował wydarzenie dla lokalnych znajomych. „To było dla mnie przywitanie z tym miejscem i Warszawą” – tłumaczy.
Bartosz Kokosiński nie od zawsze tworzył w stolicy. Skończył krakowską Akademię Sztuk Pięknych, pochodzi z Dąbrowy Górniczej, więc wędrówkę ze swoimi pracami ma przećwiczoną. Duża część prac została w domu rodzinnym w Dąbrowie. A jak znalazł się w Warszawie? „Dwa lata po studiach wróciłem do Dąbrowy i nie chciałem wracać do Krakowa. Był dla mnie zbyt opresyjny” – mówi. „W 2013 postanowiłem spróbować swoich sił w Warszawie i tak tu zostałem.”